Poszczególne narody najczęściej ujmują własną historię w trzy następujące po sobie porządki: pomnikowo-bohaterski, krytyczny oraz antykwaryczny. W pierwszym starają się chronić nieskazitelną przeszłość, która jest inspiracją dla przyszłości. W drugim krytykują jej ciemne strony, aby uzyskać impuls dla nowych postaw i działań. W trzecim wreszcie śmiało włączają pomijane do tej pory wątki z przeszłości do narodowego panteonu. Sądzę, że przyjęty przeze mnie punkt widzenia wyjaśnia na przykład jedno z najbardziej fascynujących zjawisk ostatnich dziesięcioleci: znaczącą pozycję holokaustu w amerykańskiej historii, kulturze i polityce.
Przed przystąpieniem USA do wojny, podczas jej trwania i kilkanaście lat po pokonaniu III Rzeszy, Amerykanie traktowali holokaust peryferyjnie. Zwróćmy uwagę, że prezydent Roosevelt, tak często podkreślający w oficjalnych wystąpieniach z lat trzydziestych i czterdziestych zawisłą nad narodami groźbę wyniszczającego konfliktu, nigdy nie nawiązywał do losu europejskich Żydów znajdujących się pod niemieckim panowaniem. Być może jedną z przyczyn milczenia głowy państwa był realny antysemityzm wielu Amerykanów, który z kolei stał u źródeł restrykcyjnej polityki imigracyjnej w stosunku do Żydów - potencjalnych ofiar Adolfa Hitlera.
Podczas II wojny światowej uwaga amerykańskich czynników decyzyjnych i opinii publicznej skupiała się przede wszystkim na globalnym konflikcie, obejmującym kilka kontynentów i kosztującym życie 50-60 milionów istnień ludzkich. Z całą pewnością holokaust nie był wtedy traktowany jako wydarzenie wyjątkowe, unikatowe, czy tylko autonomiczne. Nie docierał on również do społecznej świadomości. Dość powiedzieć, że w maju 1945 r. większość Amerykanów sądziła, iż we wszystkich hitlerowskich obozach koncentracyjnych zginęło do 1 miliona więźniów. Nikt też specjalnie nie dzielił ofiar na Żydów i nie-Żydów.
Brak zainteresowania holokaustem wykazywali również amerykańscy Żydzi, którym nie odpowiadał status "wiecznych ofiar". Ich celem była przecież pełna asymilacja z resztą społeczeństwa.. Nie jest więc rzeczą przypadku, że pod koniec lat 40. Ubiegłego wieku główne amerykańsko-żydowskie organizacje odrzuciły propozycję budowy w Nowym Jorku pomnika upamiętniającego holokaust, argumentując, że Żydzi nie powinni być przedstawiani jako słabi, bezbronni ludzie. Natomiast ich stosunek do rodaków – „Opaleńców” z europejskiej pożogi był obojętny.
Okres zimnej wojny nie zmienił stosunku Amerykanów do holokaustu. Nie dość, że rzadko wymieniano go w politycznych debatach, to jeszcze dość powszechnie oskarżano wielu krajowych Żydów o związki z komunizmem. A uważano wtedy, że razem z hitleryzmem tworzy on wspólny, totalitarny front skierowany przeciwko demokracji. Nie zapominajmy także i o tym, że w wyniku konfliktu Wschód-Zachód Niemcy urosły do roli jednego z najważniejszych sojuszników Ameryki w Europie, co skutkowało m.in. faktycznym zawieszeniem praktyk „denazyfikacyjnych” (w języku zrozumiałym i antypoprawnym politycznie: antyhitlerowskich) w tym kraju. Oczywiście Amerykanie nie zapomnieli o złowrogiej przeszłości, ale coraz częściej stawiali na teraźniejszość i przyszłość. Te zaś wymagały remilitaryzacji oraz ścisłego związania Niemiec z polityką amerykańską.
Z początkiem lat 60. XX w. sytuacja zaczęła ulegać zmianie. Jej pierwszym przejawem był proces Adolfa Eichmanna, który mocno nagłośniono w amerykańskiej telewizji. Prawdziwy jednak przełom stanowiły arabsko- żydowskie wojny: sześciodniowa (1967 r.) oraz Jom Kippur (1973 r.). Z dwóch powodów: Amerykanie uświadomili sobie, że Izrael jest głównym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych na Bliskim Wschodzie, natomiast amerykańscy Żydzi - wpływowi w mediach, kulturze i coraz bardziej obecni w "wielkiej polityce" - umiejętnie powiązali zagrożenie istnienia Izraela z niedawno minioną przeszłością. Zdawali się mówić: "jeden holokaust już był; na drugi nie pozwolimy".
Na ich szczęście pamięciowy powrót do holokaustu zbiegł się z kulturalną rewolucją w Stanach Zjednoczonych, która między innymi częściowo zerwała z postrzeganiem historii z punktu widzenia zwycięzców i bohaterów w rodzaju kowboja Johna Wayne'a, oddając głos ofiarom i pokonanym.
Ta prawdziwie egzotyczna koalicja pokrzywdzonych złożona z Żydów, Murzynów, Indian oraz Azjatów, wkrótce uległa rozpadowi. Jak to w życiu bywa, zaczęto przekonywać się, że „nasza niedola nie jest porównywalna z waszą”. Szczególnie dotyczyło to (i dotyczy) relacji na linii Żydzi - tzw. Afroamerykanie. Na razie jednak wyścig o „palmę pierwszeństwa w cierpieniu” wygrywają Żydzi. Widoczne to jest na każdym kroku. Holocaust Memorial Museum w Waszyngtonie (2 miliony odwiedzających każdego roku), więcej niż 100 muzeów holokaustu i ośrodków badawczych na terenie Stanów Zjednoczonych, tysiące artykułów na tematy związane z holokaustem w najbardziej wpływowych gazetach (np. w roku 1996 „The New York Times” opublikował ich 500; średnio 40 miesięcznie), filmy kinowe, seriale i mini-seriale telewizyjne, popularne talk-showy, książki kucharskie zawierające przepisy z obozów koncentracyjnych...
Ja wiem, ludzie o poglądach radykalnych stwierdzą, że przedstawione powyżej - litościwie skrótowo - fakty świadczą o „zaczapkowaniu” światowego mocarstwa przez Żydów. Jednak mylą się. W tym miejscu powracamy do początku naszych rozważań. Do trzeciego, antykwarycznego ujmowania przez narody (w tym naród amerykański) przeszłości, w którym - pisząc w skrócie – „zła historią” staje się „historią dobrą”.
Chodzi o to, że amerykańska historia zawiera w sobie ideologię misji walki ze złem w imię wolności. W tym kontekście włączanie holokaustu do amerykańskiej przeszłości, czyli ciągła walka z antywolnościowym, absolutnym złem, daje Amerykanom kolejną sposobność potwierdzenia ich światowej, liberalno- demokratycznej misji. Nie przeczy temu bynajmniej rzeczywiście drażniąca omni-obecność holokaustu w Ameryce, gdyż prędzej czy później zostanie on zredukowany do właściwych rozmiarów. Powróci do szeregu. Czas i nowe wydarzenia zrobią swoje
Tak naprawdę całkowicie zamerykanizowany holokaust jest elementem zbawiającej świat misji Wuja Sama. To on rozdaje karty. Tylko on.