Najbardziej przenikliwe demaskacje marksizmu wyszły spod pióra ludzi nie związanych z lewicą: Misesa, Hayeka, Kucharzewskiego. Ich “prawicowość” jednak powodowała, że intelektualiści lewicowi zadawalali się przylepieniem im etykietki “reakcjonisty”. Znaczenie Orwella polega w dużej mierze właśnie na tym, że na nim takiego zabiegu nie można było wykonać. Był autorem wielu reportaży i książek ukazujących ciężki los klasy robotniczej w Anglii, ochotnikiem w hiszpańskiej wojnie domowej po stronie lojalistów i felietonistą lewicowego tygodnika.
Istotę komunizmu Orwell pojął właśnie w Hiszpanii. Był tam świadkiem komunistycznego przewrotu dokonanego pod kierownictwem importowanych z Sowietów politruków. W ciągu tygodnia bojówki komunistyczne rozgromiły najbardziej zasłużone w dotychczasowej walce oddziały anarchistyczne i trockistowskie. (Por. Ksawery Pruszyński, W czerwonej Hiszpanii) Sam Orwell i jego żona tylko swoim brytyjskim paszportom zawdzięczali ocalenie. Pisał potem w książce W hołdzie dla Katalonii: “Wielu naszych przyjaciół zostało rozstrzelanych, inni spędzili długi czas w więzieniach, bądź też po prostu zniknęli. Te polowania na ludzi odbywały się w Hiszpanii w tym samym czasie, gdy w ZSRR trwały wielkie czystki: w pewnym sensie je uzupełniały. (...) Te doświadczenia były wszakże cenną lekcją: nauczyły mnie jak łatwo totalitarna propaganda potrafi podporządkować sobie inteligentnych osób w krajach demokratycznych.”
W swoich cotygodniowych komentarzach w “Tribune” Orwell prezentuje się jako moralista – choć sięgający także po zjadliwe szyderstwo, gdy nadarzała się okazja. Okazało się, że ten wysoki i szczupły mężczyzna o pociągłej, ascetycznej twarzy jest jednocześnie wielkim satyrykiem – jeśli uznać za satyrę jego pierwszy światowy bestseller Folwark zwierzęcy. Bo też dla czytelników, którzy nie poznali na własnej skórze rzeczywistości realnego socjalizmu, książka ta zawiera przede wszystkim ogromny ładunek (gorzkiego) komizmu. Wszelkie absurdy doktryny zostały obnażone w sposób równie zabawny, co bezwzględny – a przede wszystkim łatwo zrozumiały dla czytelników. Pewnie dlatego ta niewinna z pozoru książeczka wzbudziła wśród angielskich wydawców prawdziwy popłoch. Podobno kilkunastu z nich odmówiło jej wydania, powołując się na wojenny sojusz brytyjsko-sowiecki i dopiero mała nieznana oficyna odważyła się wystawić na gniew “postępowych” kręgów.
W pewnym renomowanym domu wydawniczym zaproponowano Orwellowi publikację pod warunkiem ... zmiany świń - które symbolizują bolszewików – na jakieś sympatyczniejsze zwierzęta. Orwell wpadł w szewską pasję i pod wrażeniem tej rozmowy napisał iście wybuchowy wstęp – który po perswazjach przyjaciół jednak wycofał. Jego biograf Bernard Crick odnalazł znacznie później ten tekst i dzięki temu ocalała wspaniała uwaga o “niebezpieczeństwie, jakim dla wolności myśli jest umysł gramofonowy, niezależnie od tego, jaką się nań nakłada płytę.” W zakończeniu znajdujemy odwołanie się do “antycznej wolności, wyznawanej przez Miltona”.
Ale Milton był największym poetą purytańskim; jego “starożytna idea wolności” była po prostu zrozumianym do głębi chrześcijaństwem. Orwell, choć agnostyk, z całą ostrością dostrzegał dylemat stąd wynikły. W 1944 roku napisał w jednym ze swoich komentarzy: “Prawdziwym problemem naszych czasów jest odnowienie poczucia absolutnego dobra i zła w sytuacji, w której podstawa tego poczucia – przeświadczenie o indywidualnej nieśmiertelności – została zniszczona.”
Jest to temat jego najsławniejszego dzieła: książki Rok 1984. Z filozoficznego punktu widzenia jej treścią jest pytanie o istnienie absolutnej, niezależnej od okoliczności hierarchii wartości. Pierwszy ślad koncepcji powieści odnajdujemy w jego felietonie z 4 lutego 1944 r.: “Najstraszliwszą cechą totalizmu jest (...) atakowanie pojęcia obiektywnej prawdy: pragnie on kontrolować zarówno przeszłość jak i przyszłość.” Na tym opiera się wszechwładza totalitarnego państwa w Roku 1984 – wiemy jednak, że stalinowski Związek Sowiecki niewiele odbiegał od wizji pisarskiej. Nie zwrócono dostatecznej uwagi na to, że państwo to jest ateistyczne. Dlatego, gdy bohater się buntuje, odwołuje się nie do Boga - lecz do czystej matematycznej logiki. Jego oparcie uczuciowe stanowi natomiast namiętny lecz czysto fizyczny związek ze zmysłową dziewczyną, która nie chce się podporządkować pruderyjnej obyczajowości partyjnych zakazów. Ale zarówno rozum jak seks nie mogą mierzyć się z czystą przemocą oprawców rządzących Oceanią. Winston Smith (bohater) zostaje poddany torturom, w wyniku których jego katu – i partyjnemu intelektualiście zarazem – udaje się zmienić jego psychikę. Odmienionego można już wypuścić na “wolność”
Orwell był socjalistą, ale nie komunistą, a doświadczenie hiszpańskie oświeciło go już wcześniej co do ludzi kierujących Ruchem. Toteż nie sam pakt go zaszokował - zaszokowało go posłuszeństwo, z jaką setki tysięcy działaczy i sympatyków komunizmu na całym świecie z dnia na dzień przestało napadać na faszystów i zaczęło wychwalać ciekawy eksperyment niemiecki, „który jest solą w oku burżuazji angielskiej i francuskiej”. We Francji partia komunistyczna przystąpiła na rozkaz Stalina do sabotażu wojennego wysiłku w kraju - wszędzie indziej komuniści potępiali „imperializm anglo-francuski”.
Było to nowe doświadczenie - nie tylko dla Orwella, także dla ludzkości. W historii wiele było ruchów religijnych, które zaciekle nienawidziły swoich wrogów - nie zdarzyło się jednak dotąd, by wróg w ciągu jednego wieczora stał się sojusznikiem, a wkrótce przyjacielem: w 1940 rząd sowiecki, goszczący u siebie Komintern (Międzynarodówkę Komunistyczną) wszczął w Berlinie starania by zostać przyjęty do... Paktu Antykominternowskiego (Niemcy, Włochy, Japonia). Miliony ludzi zaczęły nazywać białym to, co wczoraj było dla nich czarne. Do kodeksu prawnego ZSRR wprowadzono paragraf przewidujący 5 lat więzienia za „propagandę antyniemiecką”. Odjeżdżającego do Berlina Ribbentropa Mołotow pożegnał na dworcu ręką wzniesioną w hitlerowskim pozdrowieniu.
Wtedy to Orwell wyobraził sobie scenę wielkiego wiecu, na którym to zmiana frontu dokonywałaby się już nie w ciągu dwóch dni, ale w ciągu dwóch sekund: tylu, ile potrzeba na wręczenie przemawiającemu nowego, uaktualnionego tekstu przemówienia. I tak zaczęła się praca nad powieścią Rok 1984: w mojej ocenie najważniejszej książki naszego posępnego XX stulecia.
Gdy książka ukazała się w 1949 roku, recenzentów zafrapowała szczególnie jedna sprawa: waga, z jaką Orwell potraktował sprawę języka. W istocie on chyba właśnie jako pierwszy dostrzegł tą zasadniczą różnicę dzielącą komunizm od wszystkich innych tyranii: nasycenie wszystkiego wszechogarniającym fałszem. Ponieważ ideologiczne podstawy komunizmu są absurdalne, partia musi zmusić rzeczywistość, by ta stała się równie absurdalna. Służy temu przede wszystkim język, którym można zafałszować rzeczywistość do czasu, aż ta zacznie spełniać obłąkane wymogi, jakie jej komuniści postawili. Język propagandy nasyca się w tym celu absurdalnymi wyrażeniami, które w sprytny sposób zaczynają oznaczać coś dokładnie odwrotnego niż to, co znaczyły dotychczas przez setki i tysiące lat. I tak wystarczy, że przed jakimkolwiek wyrazem postawimy przymiotnik „prawdziwy”, a już wyrażenie w ten sposób uzyskane umożliwi odwrócenie stanu faktycznego. Toteż w komunistycznych gazetach czytaliśmy o „prawdziwej demokracji”, jaka panuje za Łabą, co oznaczało likwidację wszelkich praw obywatelskich; o „prawdziwych wyborach” czyli o głosowaniu na jedynego kandydata, itd. Przymiotnik „prawdziwy” zastępowany jest też przez przymiotnik „socjalistyczny” - „socjalistyczny pluralizm” na przykład to oczywiście rządy monopartii.
Widać tu wyraźnie na czym polega śmiertelny jad marksizmu: na tym, że wszystko sprowadza do polityki. I to właśnie jest głównym tematem Roku 1984. Świat tej powieści to świat, w którym bohaterowie nie mają żadnej możliwości, by wymknąć się władzy: wszystko podporządkowane jest jej polityce. W latach stalinowskich na wydziale polonistyki powstawały prace ambitnych filologów w rodzaju dzieła S. Żółkiewskiego Sonety krymskie a kryzys zbożowy w Odessie. Żdanow niszczył wielkiego kompozytora Szostakowicza recenzjami swoich lokajów o tym, że jego muzyka nie jest postępowa. Abstrakcjonizm w malarstwie był objawem końcowej degeneracji kapitalizmu w warunkach zaostrzającej się walki klasowej. Czytelników, którzy mogą mnie podejrzewać o perwersyjną złośliwość, odsyłam do bibliotek, by tam sprawdzili jak to wtedy wyglądało. Orwell nie musiał specjalnie wysilać wyobraźni: wystarczyło czytać wtedy komunistyczne periodyki i dokonać nieznacznej ekstrapolacji.
„Był to dworzec. (...) Dziesiątki ludzi, mężczyzn, kobiet i dzieci, leżały pokotem na podłodze wielkiej brudnej hali, rozsiewając straszliwy fetor, co dowodziło, że leżą tam już długo. Widocznie czekali na pozwolenie wyjazdu w jakimś nieznanym kierunku.” Powyższy cytat nie pochodzi z Roku 1984. Jest to fragment wspomnień Arthura Rubinsteina z jego przejazdu przez ZSRR na początku lat trzydziestych. Opisuje on jednak właśnie świat Winstona Smitha. Jest to świat brzydoty, nędzy, okrucieństwa i niewiedzy co do własnego losu.
Przy całej jednak nieznośnej, bezustannej presji ze strony niewidocznej władzy, przy całym ciężarze, jaki stanowi każda publiczna czynność, przy owym przygniatającym do ziemi brzemieniu w jakie zamienia się pozbawione nadziei i radości życie - Winston ma dojmujące wrażenie nierealności swojej egzystencji; braku wagi. Jego życie jest nieważne; nieważkie. W tę nieważkość, w tę nierzeczywistość - wkracza kobieta. Burzy ona sztuczność jego życia - i pozwala choć na krótko zapomnieć o upiornym świecie, który ich otacza.
To poczucie obcości w stosunku do otoczenia jest oczywiście tym uczuciem wyobcowania, jakie ogarnia każdego w miarę wrażliwego człowieka, gdy znajdzie się w warunkach obrażających jego poczucie estetyczne i nie spełniających jego potrzeb bytowych. Dzięki miłości i dzięki buntowi Winston popełnił najgorsze przestępstwo, jakie może zdarzyć się w Oceanii (tak nazywa się państwo, którego jest obywatelem - czy raczej poddanym) - zyskał osobowość. Odróżnił się od milionów innych niewolników. „Podróż, jaką Winston Smith odbywa od buntu do klęski jest... wysiłkiem ponownego odkrycia nie tyle może nawet doświadczenia, co idei osobowej jaźni; jest próbą odzyskania możliwości indywidualnej psychologii i pamięci wolnej introspekcji” - pisze Irving Howe w eseju na temat Roku 1984. Mówiąc językiem komunistów - jest daremną próbą powrotu na „dawno skompromitowane pozycje burżuazyjnego indywidualizmu”.
Jeśli zastanawiamy się nad źródłami dziwnego przymierza awangardowych literatów, dociekliwych psychologów i komunistów - musimy zwrócić uwagę na kluczowe słowo w powyższym określeniu: burżuazyjny. „Mieszczuch”, o którym pisał Hesse („który niczego wyżej nie ceni nad swoje „ja”) to dla komunistów śmiertelny wróg klasowy. Nie zapominajmy o wspólnym rodowodzie komunizmu i modernizmu z przełomu wieków - czyli romantyzmie. Dla Rimbaud - z jego ostatniego okresu tuż przed złamaniem pióra - „moralność jest słabością umysłu”. Moderniści, nie dziedzicząc jego geniuszu, przejmuję tę postawę.
Jeśli chodzi o Orwella, to nie miał on złudzeń co do inteligencji: w Oceanii wszyscy, poza Winstonem, służą Partii. Jego własne stosunki z „postępową opinią” na Zachodzie mogły go dostatecznie oświecić co do jej kalibru moralnego, ale większą jeszcze rolę odegrała, jak się zdaje, obserwacja postawy intelektualistów w krajach pod kontrolą komunistów. To, co różni komunizm od wszystkich poprzednich formacji ustrojowych, i co najmocniej uderzyło Orwella - to jego założenia filozoficzne. Brzmią one jak następuje: Człowiek jest z natury zły (= chciwy, grzeszny, drobnomieszczański itd.); 2. Ale można go zmienić; 3. Przemocą. Oto fundament filozofii O’Briena. „My tworzymy naturę ludzką - oświadcza Winstonowi. - Ludzie są nieskończenie giętcy.” Pragnienia, potrzeby i dążenia człowieka można mu narzucić. „Należy opracować - stwierdził Najwyższy Ideolog, Michaił Susłow - problem kształtowania rozumnych potrzeb.”
Powieść ukazała się w 1949 r., w początkach Zimnej Wojny. Tym chyba należy tłumaczyć jej wielką poczytność, mimo skrajnie posępnej atmosfery, jaka ją wypełnia. Rok później pisarz umiera na gruźlicę, jakiej się nabawił w trakcie swoich okresów “życia na dnie”. Na łożu śmierci wyznał, że planuje dalszy ciąg książki, w którym bohaterowi udałoby się zwycięstwo nad wielkimi inkwizytorami Oceanii. Nie powiedział jednak w jaki sposób.
Jesteśmy „mądrzejsi” od Orwella po prostu dlatego, że dożyliśmy końca totalizmu jako jednej z ideologii Zachodu (której początki sięgają Państwa Platona). Wbrew przedśmiertnym nadziejom pisarza historia późniejszych 40 lat dowiodła, że totalitarne państwo rzeczywiście potrafi tak ściśle kontrolować obywateli, iż nie są oni w stanie sami z siebie go obalić. Jego klęska wynikła stąd, że nie było ono w stanie kontrolować świata poza swymi granicami – który wystawiał na pośmiewisko jego propagandę. Dobrze to opisał historyk Edward Crankshaw w zakończeniu swojej monografii na temat Gestapo: “Docierając do najgłębszych przyczyn bankructwa Niemiec, stwierdzić należy, że źródło tego stanu rzeczy tkwi w negowaniu rzeczywistości, która zakłada istnienie bliźnich oraz w próbie zastąpienia tej rzeczywistości abstrakcją.” W tym rozumieniu ideologia totalitarna jest s n e m na jawie: wyklucza percepcję rzeczywistości taką, jaką ona jest naprawdę - to znaczy w całym jej bogactwie. Policja Myśli jest po to, by wszyscy śnili to samo.
W kulturze XX wieku napotykamy chyba tylko jedną umysłowość, która miała podobną wrażliwość społeczną - i coś, co trzeba nazwać szczególną intuicją metafizyczną. Myślę o francuskiej pisarce, eseistce i filozofce Simone Weil. Dlatego sądzę, że dobrze wyraża główną myśl dzieła Orwella to, co autorka jej biografii Cristina Campo nazwała naczelną troską francuskiej pisarki; “ukrzyżowaniem życia ludzkiego między snem, stanem gwałtownym, w który wtrąca supremacja siły – a czystą uwagą zdolną do uwolnienia od tego snu. Ponieważ niewzruszona uwaga bliska jest świętości, Simone Weil przywraca jej dawną nazwę : miłości nadprzyrodzonej.” Prawda to rzeczywistość – ale poznawana za cenę bliskiej tej, jakiej wymaga świętość. W świecie celowo doszczętnie zrelatywizowanym potrzeba nieledwie heroizmu, by ją osiągnąć; Simone Weil nazwałaby go darem Łaski.
Oczywiście Orwell nie używał takich słów. Nic nie wiadomo o tym, by przystąpił do jakiejś konfesji. Jeśli wierzył w coś większego od ludzi, to pozostawił to dla siebie. Ale to on sam był najlepszym świadectwem, że człowiek to coś więcej niż “całość stosunków społecznych”. To , co się liczy – i co z upływem lat liczyć się będzie coraz bardziej – to jego samotna, niezłomna postawa w latach, gdy godłem większości zachodnich intelektualistów był Wielki Podkulony Ogon. W wieku pogardy dla prawdy i wyrafinowanego cynizmu wraz z nieliczna garstką podobnych sobie ocalił honor myśli Europy.